W ostatni piątek spotkało mnie pasmo nieszkodliwych, ale niemiłosiernie denerwujących przypadków.
Z pracy wracam pociągiem. Od poniedziałku do czwartku zawsze przychodziłem na stację punktualnie i zawsze pociąg miał 10 minut opóźnienia. W piątek poszedłem na spokojnie, nie spiesząc się, bo wiedziałem że pociąg i tak się spóźni. Nie spóźnił się. Czekałem pół godziny na następny.
Pociągiem dojeżdżam do swojej dzielnicy, a ze stacji do domu rowerem miejskim. Wypożyczam, ale nie mogę wypiąć z elektro-zamka. Muszę dzwonić do obsługi. Na połączenie czekałem 20 minut.
W końcu mam rower, jedyny sprawny. No, prawie. Miał siodełko na maxa obniżone, więc chciałem podwyższyć. Dupa - wajcha tak zapieczona, że nie idzie ruszyć. Pedałowałem kilka kilometrów z kolanami na wysokości głowy.
Jestem już na osiedlu i chcę oddać rower. Tym razem system nie chce mi go przyjąć. Kolejny telefon, kolejne 20 minut oczekiwania. Dobra, załatwione.
Wchodzę do bloku, a tam dopełnienie tego wspaniałego dnia - winda nie działa. Mieszkam na 9 piętrze.