O tym jak przestałem być dobrym samarytaninem. Pracuję na dostawczaku i jako kierowca starszej daty staram się być pomocnym dla autostopowiczów. Do tej pory nie miałem z nimi nieprzyjemności. Aż do dzisiaj. Deszcz lał niemiłosierny a na poboczu zobaczyłem starszego pana z rowerem jak macha na mnie. Pana, jak wytłumaczył, złapała mocna ulewa. Rower na pakę, pana do szoferki, a że miałem po drodze to Pana prawie pod dom podwiozłem. Pan wysiadł z uśmiechem na ustach, rower zdjąłem i zadowolony z dobrego uczynku odjeżdżam. Nagle poczułem niesamowity SMRÓD moczu. Z sercem w gardle, żołądkiem trzymanym zębami z obrzydzenia dotykam siedzenie pasażera... tak mokre, tak śmierdzi szczynami. Tak pan się zeszczał mi w samochodzie. Siedzenie całkowicie mokre aż przesiąkło. Zjeżdżam na bazę i pech chciał iż szef na mnie macha. Zanim cokolwiek zdążyłem ogarnąć szef otwiera od strony pasażera, zaciąga powietrze, robi się blady, zielony po czym jego obiad ląduje obok samochodu w postaci pięknego pawia. Ja blady z przerażenia, on blado-czerwony z wściekłości, staram się wytłumaczyć jak mogę ale w myślach żegnam się z posadą. Załagodziłem sytuację tym iż wszystko wyczyszczę na mój koszt obietnica iż nigdy więcej nie biorę służbowym samochodem na stopa. Siedzisko do wyrzucenia, tapicerka do gruntownego prania bo już przesiąknęła tym mysim odorem.